31 października (ciąg dalszy)
1918r.
Od tego czasu zaczęły się najprzyjemniejsze dnie. Znaliśmy się już dosyć dobrze i wiedzieliśmy, że stanowczo z całego towarzystwa my we trójkę najlepiej do siebie pasujemy i rozumiemy się. Zaczęły się polskie lekcje codziennie od pół do trzeciej, do pół do czwartej w naszym pokoju. Pan Albert uczył się nadzwyczajnie chętnie, był bardzo pojętnym uczniem i robił wielkie postępy. Tak dobrze zawsze nauczał się lekcji, że o ile największym stopniem byłaby 5, to jemu trzebaby zawsze stawiać 6. Czasami gdy nie miał czasu nic nowego nauczyć się, to czytaliśmy cokolwiek po polsku, no i on tłomaczył, albo czasami pisywał dyktando, lub nawet parę razy robiliśmy tak: on pisał „co kolwiek” po polsku, ale co tylko mu się podobało, a ja po francusku, no i potem wzajemnie odczytywaliśmy. On na przykład napisał : „Dzień szary i ja” – mam to sekowane. Takie pisanie było najciekawsze. Po lekcji najczęściej szliśmy z Matuleńką i z nim na spacer do ogrodu owocowego pod krzyż, lub na „naszą górkę” do lasku – cudny z tamtąd widok podczas zachodu słońca na 7 jezior. Wracaliśmy do domu na kolację, a po kolacji zwykle siedzieliśmy trochę z całem towarzystwem w salonie, bawiliśmy się w jakie gry, tańczyliśmy czasami, lub gdy był deszcz i zimno palił się kominek w czerwonym pokoju i my we trójkę zajmowaliśmy dalszą kanapkę i gwarzyliśmy sobie po przyjacielsku. Czasami pan Albert szedł „kazać fortepjanowi śpiewać co dusza czuje”, jak sam się wyrażał – i grywał tak cudnie, że mnie się zawsze tak smutno robiło i łzy stawały w oczach; czasami śpiewał lub gwizdał. Potem jeszcze na dobranoc najczęściej, gdy tylko była pogoda, szliśmy jeszcze jeden raz na spacer naokoło klombu lub nad jezioro zachwycać się księżycem, gwiazdami, nocą i ciszą, mgłą lub wiatrem, jak kiedy.
Było to zwykłe spędzanie dnia, lecz czasami bywały warjacje n.p. jak jeździliśmy konno; a jeździliśmy sporo razy, czasem we czworo, lub we troje, jeździł Rittmajster, hauptman Szpangenberg, leutenant Kamerick no i zawsze pan Albert. Marszrutę zawsze ja wybierałam. Ogromnie były przyjemne te konne przejażdżki! Dwa razy byliśmy też z panem Albertem w Czerepowszczyźnie u pp. Malinowskich – pierwszy raz pojechaliśmy konno, ale nie spodziewaliśmy się nawet, że tam będzie tak sympatycznie i pan Albert powiedział w domu, że na kolację wróci, więc musieliśmy się do tego zastosować i gdy było najprzyjemniej i najweselej musieliśmy wyjeżdżać. Pan Albert tam grał i śpiewał, i rozmawiał po polsku – to wszsystko przyczyniło się do tego, że bardzo wszystkim się podobał; bardzo nas zapraszali, żeby znowu kiedy przyjechać; Nas to długo prosić nie trzeba było, gdyż i nam się tam bardzo podobało, ale tylko mieliśmy biedę z tym, że potem już koni nie było. Rittmaister rozdzielił konie tak, że każden z oficerów mógł postanawiać tylko o swoim koniu, więc i pan Albert do rozporządzenia miał tylko swego konia, a dla mnie nie było – trzeba by prosić Rittmaisstra – a tego nie chcieliśmy. Nie mogliśmy też im powiedzieć, że jedziemy tak sobie na spacer, gdyż rittmaister był strasznym służbistą i mógł powiedzieć, że nie ma czasu na wizytki, albo też mógłby i on zechcieć jechać razem, a my tego nie chcieliśmy, a więc pan Albert wymyślił tak, że on jako zajmujący się gospodarstwem, dowiedział się, że są tam gruszki do sprzedania, więc jedzie kupować, no i ponieważ ja znam ten dom, więc prosi mnie, żebym razem pojechała.
I w taki sposób wszystko złożyło się bardzo pięknie. Kazał założyć parę koni do powozu i pojechaliśmy „po gruszki”. Zapowiedział tylko, że na kolację nie wrócimy. Było tam bardzo przyjemnie i wesoło. Nasłuchaliśmy się cudnej muzyki, była pani Leśniewska, uczennica Rubinszteina. Prześlicznie gra na fortepjanie! Sonaty Beethowena do tychczas nie mogę zapomnieć, ciągle dźwięczy mi ona w uszach. Pan Albert też grał i śpiewał bardzo ładnie. Potem tańczyliśmy trochę (były obydwie Szablińskie) i bawiliśmy się w gry towarzyskie. Wieczór był bardzo ciemny i nie mogliśmy zaraz po kolacji wyjechać, a trzeba było czekać księżyca, no i jak o 10 g. wszedł – pojechaliśmy. Nazad powoziłam ja, gdyż pan Albert nie bardzo dobrze widzi w nocy. Tak cudnie świat wyglądał! Las oblany światłem księżycowem jak zaczarowanym się zdawał, pola i łąki kąpały się w tem świetle. Jak wjeżdżaliśmy do lasu, żałowaliśmy, że nie będziemy widzieć w cieniu drzew księżyca, tak spokojnie i z pewnością siebie patrzącego z przestrzeni, lecz w lesie okazało się, że było jeszcze piękniej – smugi światła księżycowego, przedzierając się przez konary drzew zdawały się być jakiemiś duchami leśnemi, jednem słowem tak było pięknie, że jechaliśmy cały czas stępa, by dłużej nacieszyć się tym widokiem i jak wyjeżdżaliśmy z lasu, ogromnie żałowaliśmy, że już się skończył. Całą drogę zachwycaliśmy się cudną przyrodą i rozmawialiśmy bardzo poważnie o religii i muzyce. Jak przyjechaliśmy do domu, to całe towarzystwo siedziało jeszcze przed kominkiem; wszyscy zaczęli prosić pana Alberta, by pograł cokolwiek – jak tylko zaczął grać tego swego zwyczajnego walca, zaczęliśmy tańczyć, gdyż był jeszcze jeden oficer z Safjówki; potem Matula grała, a my z panem Albertem tańczyliśmy, a także zagrała pani Rożnowska oberka i choć byliśmy już oboje bardzo zmęczeni, jednak tańczyliśmy jeszcze z wielkim zapałem, ani nie przeczuwaliśmy, że był to już ostatni nasz taniec razem, gdyż w parę dni potem wyjechali „nasi Niemcy”, lecz o tem opiszę jeszcze dokładnie, po kolei. Pan Albert ciągle potem tego wieczora mówił, że ogromnie żałuje, iż już wróciliśmy do domu; chętnie by tak jechał do Uszacza lub do Zakacia. – Co prawda, to i ja sobie to samo myślałam.
- 35 - |