Pamiętnik Niny 1916-1919

Ponieważ wszystko na świecie musi mieć swój koniec, więc i nasze przyjemne dnie musiały się skończyć – Przyszła wiadomość, że nasz sztafelsztab musi się wynosić gdzieś na front, tylko niewiadomo na jaki – na francuski czy do Macedonii. Lecz dnia nie było jeszcze postanowione – za tydzień, za kilka dni. Bardzo my wszyscy zasmuciliśmy się i Niemcy nasi też, bo już przyzwyczailiśmy się jedni do drugich, a nam do tego groziło niebezpieczeństwo, że jak Niemcy wyjdą zupełnie, to przyjdą bolszewicy i całe obywatelstwo wymordują, więc wszyscy postanowili wyjeżdżać do Wilna w razie zupełnego odejścia Niemców. No ale jakoś ten ostatni, decydujący „befehl”[3]) nie przychodził tak prędko i „nasi” Niemcy siedzieli z dnia na dzień, zadowoleni, że o nich zapomniano, a my tymczasem staraliśmy się wykorzystać te ostatnie dnie i prawie cały czas byliśmy razem we trójkę, spacerowaliśmy coraz to więcej, gdyż na dworze, wśród cudnej natury czuliśmy się najlepiej, zwłaszcza, że dnie były tak piękne! Jednego razu Matula nie miała czasu, więc poszliśmy do „naszego lasku” tylko we dwoje, nazbieraliśmy trochę kwiatów – rumianków, trochę grzybów no i potem siedliśmy sobie na brzegu lasku nad jeziorem „Meredia” i obserwowaliśmy odbijający się w nim blask zachodzącego słońca. Rozmawialiśmy o tem, czy to my kiedy w życiu jeszcze zobaczymy się, że musimy koniecznie pisywać, żeby choć wiedzieć, co się dzieje z nami, no i pan Albert zaproponował, żeby zawsze o naznaczonej godzinie, mianowicie o pół do dziewiątej myśleć o sobie wzajemnie; jeżeli n.p. świeci księżyc o tej porze, to jak będziemy się patrzeć na niego, to mogę być pewną, że i on też w tej samej chwili patrzy na niego – i to będzie choć jakiś łącznik między nami, jeżeli nie ma księżyca to gwiazdy: Niedźwiedzica, Orjon, Kasjopea, Wenus, Wąż i.t.d. o których tyle mówiliśmy i obserwowaliśmy, a o ile jest niepogoda i nawet gwiazd nie ma, to i tak tylko pomyśleć o nim, a on też o mnie myśleć będzie. ja chętnie zgodziłam się na to.

Nazajutrz było wielkie krojenie do suszenia jarzyn na zimę, całe towarzystwo kroiło, no i niby nam z Matulą wypadało też kroić, lecz przyszedł pan Albert i powiedział, że jest tak cudny dzień, jak rzadko, że to byłoby grzechem siedzieć w domu, no jednem słowem, że wzięliśmy wiosła i poszliśmy we trójkę na łódkę, lecz okazało się, że łódki nie ma na brzegu, więc siedliśmy sobie na ławeczce kąpielowej i byliśmy w świetnych humorach, rozmawialiśmy bardzo wesoło i śmialiśmy się; potem niedługo przyszedł do nas Rittmaister, zachwycał się, że tak pięknie słońce świeci, no i położył się jak długi na tej długiej kładce kąpielowej i my z początku bardzo śmialiśmy się, lecz potem zobaczyliśmy, że to rzeczywiście musi być przyjemnie leżeć tak na dwóch wązkich deskach nad wodą, no i poszliśmy i też położyliśmy się jedno za drugiem na tych deskach i w taki sposób prawie cała ich długość była zajętą, tylko Matula siedziała na ławeczce. Jaki to musiał być zabawny obrazek! jak pomyśleliśmy o tem, to śmialiśmy się do rozpuku! Pan Albert miał okarino, więc wyciągnął z kieszeni i grał; tak było przyjemnie. Wróciliśmy do domu jak raz na obiad. Jemy obiad, wtem przychodzi pan Albert jakiś blady, poważny, nie mówi „smacznego apetytu”, jak zwykle, a tylko pokazuje depeszę i mówi:”Heute um zehn Uhr!”[4]) i poleciał do szreibsztabu. My wszyscy zrozumieliśmy, co to znaczy. Zaraz po obiedzie zaczął się wielki ruch, pakowanie na gwałt, latanina – o 7ej musieli od nas wyjechać, żeby być na 10 w Zakaciu. Wszystkie panie pomagały tamtym panom pakować, a my z Matulą panu Albertowi. O 6ej godz. była kolacja wspólna pożegnalna; pan Albert musiał wcześniej wyjechać niż wszyscy inni, bo był najmłodszym oficerem i nawet myślał, że może nie będzie mógł być na tej kolacji, ale potem tak jakoś urządził, że został się, i gdy miał wszystkie rzeczy złożone przyszedł jeszcze do naszego pokoju na chwilkę, a potem poprosił nas z Matulą, żeby jeszcze pójść z nim na spacer tak jak zwykle wieczorem naokoło kręgu. Pan Albert był jakiś bardzo poważny i uroczysty, a jak wziął mnie i Matulę pod rękę, to czułam, że drży cały. Rozmawialiśmy tylko o sposobie pisywania do siebie, o tem czy my się jeszcze kiedy zobaczymy i w jakich warunkach. Mnie wtenczas jakoś tak wydało się, że to już my nigdy więcej sie zobaczymy się i wzięłam i powiedziałam mu to; ale potem bardzo żałowałam, gdyż widziałam jaką mu to straszną przykrość zrobiło, powiedział z takim żalem, że jak to ja przy samym rozstaniu mogę mówić takie rzeczy, że on znowu wierzy napewno, że się zobaczymy, gdyż, kto chce się zobaczyć, ten zawsze może to jakkolwiek zrobić, więc chyba, że go zabiją na froncie. Nadszedł jednak czas, że musiał się ze wszystkiemi pójść pożegnać i wyjeżdżać, lecz powiedział, że z nami chce się teraz pożegnać, żeby potem, przy wszystkich móc sobie tylko obojętnie ręce podać, a więc uścisnęli się serdecznie z Tatusiem, Matulę i mnie pocałował w rękę, życzył nam wszystkiego najlepszego, lecz glos mu jakoś drżał; ja byłam też tak jakoś wzruszona, że ani słowa życzenia ani pożegnania nie mogłam wymówić, uścisnęłam mu tylko rękę i już. Potem poszedł do pokoju i pożegnał się ze wszystkiemi, ale jak wyszedł na ganek, przypomniał sobie, że jeszcze nie żegnał się z p. Mańkowską, a więc zapytał się o nią, a ona odzywa się na ganku: „Ja tu jestem”, okazuje się, że siedziała tam cały czas i widziała nasze pożegnanie. Pan Albert podszedł do niej i pożegnał się, ale naturalnie w rękę nie pocałował, gdyż nie ma u nich tego zwyczaju, a ona mówi mu z ironją: „O i nawet w rękę nie pocałował!” więc on stanął taki jakić osłupiały nie wiedząc co zrobić, a Matula mówi: „Proszę pani, przecie u nich wcale nie ma tego zwyczaju” – a ona na to – „tak, a czemu panią i Ninkę pocałował?” Nic nie odpowiedział na to pan Albert, tylko zawrócił się i odszedł i powiedział do nas, ale dosyć głośno: „Dumm bis zu Ende”[5]).

Potem przyszła mu myśl do głowy, że ponieważ on ze wszystkiemi się pożegnał i Rittmeister będzie myślał, że on już wyjechał, więc on może teraz jeszcze pójść z nami na spacer na jaką godzinkę i weźmie tylko swego konia osiodłanego razem, a potem na drodze siędzie i pojedzie, ale tylko zaczęliśmy odchodzić, gdy zobaczyliśmy, że i wszyscy Niemcy się żegnają, więc już on musiał jechać, a my musiałyśmy wracać żegnać się z niemi, a więc uścisnął nam jeszcze raz ręce, skoczył na konia i poleciał – odjeżdżając i potem z daleka ciągle było słychać jego wołanie „kallalakiri!” które tak często zwykle powtarzał na wycieczkach do lasu, na spacerach nad jezioro itd. Jest to nawoływanie się górali w Wagezach bardzo ładne i dźwięczne. Po wyjeździe wszystkich Niemców całe towarzystwo wróciło jeszcze do stołu i piło herbatę, ale ja poszłam prosto do swego pokoju i naturalnie myślałam o tym, co tam sam jeden pędzi w ciemną noc w niepewność, naprzeciw swemu przeznaczeniu i ani się spostrzegłam jak znalazłam się na kolanach przed świętym obrazkiem, gorąco modląc się za niego, łzy stanęły mi w oczach, a za chwilkę rozpłakałam się na dobre. Przy pożegnaniu ze wszystkiemi Niemcami wszystkie panie płakały, ja tylko panowałam nad sobą, byłam spokojną i jakby obojętną, lecz teraz, jak mnie nikt nie widział, jak byłam tylko ze swemi myślami, nie mogłam już dłużej panować nad sobą i to co czułam, musiało się przez łzy wylać. Nazajutrz w całym domu wydawało mi się tak pusto i nie moglam się oswoić z myślą, że jego już nie ma – jak tylko słyszałam prędsze kroki na korytarzu, zdawało mi się w pierwszej chwili, że to on, ciągle też wydawało mi się, że dolatują mnie jakieś dźwięki i że to on gra i dopiero potem orjentowałam się, że go niema. Chciało mi się koniecznie jakiej fizycznej pracy, choćby drzewo rąbać, na szczęście zaczęto znowu kroić marchew do suszenia, więc i ja wzięłam fartuch i prawie cały dzień kroiłam z wielkim zapałem, że aż wszyscy się dziwili i sprawiało to mi wielką ulgę i przyjemność. Wszystkie panie były mocno ponerwowane, ciągle wspominały Niemców i popłakiwały, tylko ja byłam spokojna, jak zwykle.


- 39 -

pierwsza - poprzednia - następna - ostatnia
29 - 30 - 31 - 32 - 33 - 34 - 35 - 36 - 37 - 38 - 39  - 40 - 41 - 42 - 43